czwartek, 24 października 2013

Istniejemy

(na końcu tekstu znajduje się link do karty postaci)

Wędrowali od wielu dni i nocy. Bez bagażu, bez prowiantu, bez mapy. Po prostu szli naprzód, ale jednocześnie zmierzali prosto do celu, jakby przed nimi ciągnęła się niewidzialna nić, która miała zaprowadzić ich do odległego kłębka. W rzeczy samej tak było, bo nietypowa, nierozłączna grupka nie należała do zwykłych podróżnych.
Była ich trójka. Czasem poruszali się szybciej, samolotem przelatując przez prawie całą Europę, innym razem zwalniali do prędkości zwykłego pieszego. W ciągu ostatnich tygodni można było ich spotkać w różnych miejscach, ale ich szlak był prostą do drogą do jednego miejsca — Salem. Nie spieszyli się. Mieli czas i to całkiem sporo czasu. Nikt nie wyznaczył im terminu do wykonania zadania.
Veri Verest — dziewiętnastoletnia dziewczyna, członkini klanu pere verest, ze względu na miejsce zamieszkanie Estonka, a ze względu na rasę – czarownica. I to nie byle jaka, a oficjalnie uznana za najsilniejszą z całej swojej rozległej rodziny. Urodzona przywódczyni nowego pokolenia, która szczerze wolała ograniczyć się do rządów porządnym klanem niż dziecinnej bijatyki o jedno, niekoniecznie interesujące ją miasteczko, co zresztą było typowe dla Wybranych. Po co pchać się tam, gdzie od stuleci cię nie było, kiedy miałeś do dyspozycji całą drugą półkulę?
Jej towarzysze, na oko dwudziestokilkuletni mężczyźni, byli wampirami, co może budzić zniesmaczenie wśród starych wyjadaczy w miejscu, do którego się udawali. Nie przejmowała się jednak, bo obaj to byli wojownicy. Umieli o siebie zadbać, a jedyne niebezpieczeństwo groziło im od strony fizycznej. Odkąd w świetle pradawnego rytuału stali się jej poddanymi, tylko magia tej samej krwi mogła coś zdziałać, a doskonale wiedziała, że nikt z jej rodziny nie ośmieliłby się tknąć jej podopiecznych. W klanie obowiązywała hierarchia, a ona, jej najbliżsi i osoby z nimi związane stały na samym szczycie.
Tego dnia ich stopy ostatecznie miały stanąć na ziemiach Salem i właśnie to nastąpiło godzinę przed świtem. Nie czuli zmęczenia. Już dawno Veri opanowała zaklęcie na senność i jej przyczyny, takie jak wyczerpanie.
Zatrzymali się na środku ulicy. Miasto było kompletnie ciche. Żadnego ruchu, nawet najmniejszego powiewu wiatru. Zupełnie jakby świat wyczuł, że na miejsce przybył orszak zagłady.
— Ale tu sucho — rzucił jeden z wampirów.
— Przy tobie ciężko, żeby komukolwiek zrobiło się mokro — powiedziała złośliwe Veri i zaczęła iść dalej, przyglądając się szeregowo ustawionym domom po obu stronach ulicy. Zupełnie jakby ktoś krzyknął im ostre "baczność" i zmusił do salutowania przed dziewczyną. Podobało jej się to, wręcz poczuła się odpowiednio powitana. — Idioto, zaraz wzejdzie słońce, wasz organizm was ostrzega. Musicie się schować, bo Salem nie przyjmuje prowizorycznej bariery. Tak jak na terenach mojego klanu, musicie najpierw podzielić się z ziemią krwią, aby być na niej bezpieczni, a na to dzisiaj nie ma już czas. Unistus*. Võtmeauk**. Do środka — zarządziła krótko, po tym, jak machnęła dłonią z drobnym, ozdobnym pierścionkiem na serdecznym palcu, a po jej lewej natychmiast stanęły otworem drzwi do całkiem przyzwoitego domu. — Gospodarze są bardzo życzliwi i nie wstaną do zmierzchu. Wszyscy to ludzie, więc możecie się spokojnie napić. Tylko kulturalnie — poinstruowała i odprawiła swoich towarzyszy. Byli posłuszni, bo nagroda za oczekiwanie była zbyt cenna. A ona wiedziała, na co czeka każdy z nich. Na przesilenie, w które będzie musiała wypełnić swoją część umowy.
Pere verest byli specyficznym odłamem uzdolnionych rodzin z Dawnego Salem. To, co przede wszystkim wyróżniało ich na tle reszty potomków to to, że oficjalnie nie istnieli. Według wszelkich podań nie mieli prawa posiadać w sobie magii, bo w żyłach żadnego z nich nie płynie krew Jednej z Szóstki. Nie znajdziesz jej nawet odrobiny, za to napotkasz na zupełnie innych rodzaj czarów. Ciemnych, mrocznych, pełnych ognia. Tak jak śmierć Very Veri, Krwawej Very, którą spalono na stosie za nielegalne praktyki magiczne wieki temu, a wszystko, co po niej zostało to szóstka kilkuletnich dzieci, każde z innego ojca, które matka zawczasu jasno ostrzegła — jeśli coś mi się stanie, macie natychmiast się ukryć. Jednego dnia widzieli, jak na jej dłoni tańczy wesoło płomień, a następnego dnia byli świadkami, jak ich matka robi za żywą pochodnię. Od tego czasu ich rodzina nigdy więcej nie pojawiła się w Salem, aż do dziś. Veri była jedną z wielu, która żyła dzięki szybkiej ucieczce i jedną z niewielu, która ową ucieczkę zawdzięcza w prostej linii najstarszemu z osieroconych maluchów. Teraz powoli zaczną wracać, ale nie, aby odzyskać pierwotny dom po ponad trzystu latach życia na wygnaniu. Po prostu chcą wyjść z cienia i dać wyzwolić się swojej sile. Pere verest to nie zawistni mściciele, to władcy. Mistrzowie ludzkich marionetek, których mają za podrzędną rasę. Za sługusów, nad którymi przecież tak łatwo zapanować. To rasa panów, którym posłuszne są wampiry, a wilkołaki robią za domowe zwierzątka, a wszystko dzięki jednej przysiędze, która raz na osiemdziesiąt trzy lata daje Bestiom szansę na stanie się na jakiś czas człowiekiem. Nietrudno ocenić, że wierność i posłuszeństwo nie jest wygórowaną ceną za spokojne życie bez kołków, srebrnych kul czy morderczego słońca i z chwilowym człowieczeństwem w gratisie. Inaczej mniej chętnie uginałyby się pod morderczymi istotami kolana.
Potomkom Very odpowiadało ich bezpieczne i wygodne życie na bliżej nieokreślonych terenach dzisiejszej Estonii, w całkowitym odcięciu od innych czarownic i nie mieli zamiaru tego zmieniać. Mieli jednak dość anonimowość, lekceważenia poświęcenia ich przodkini, która płonąc, dała swoim dzieciom potrzebny czas. Ludzie patrzyli na widowisko, na kobietę niemalże w kompletnej ciszy zamieniającej się w popiół. Pere verest nie musieli zaprzątać sobie głowy Szóstką i przesileniem, a mogli skupić się na rozwijaniu przez wieki własnych zdolności oraz przekleństwie rzuconym przez ich Matkę.
Veri była posłańcem. Zwiadowcą. Delegatem. Wysłannikiem. Miała przekazać prostą wiadomość – istniejemy. W Salem wszyscy myśleli, że widzieli już wszystko i nawet nie byli świadomi, jak bardzo się mylili. Kiedy oni pomału zapominali o Szóstce, potomkowie Zapomnianej rośli w siłę, tworząc rasę, do której nigdy nie dopuszczono człowieka. Potęga matki i ojca od wieków łączyła się w dzieciach. To nie były zwykłe rodziny. To grono bezlitosnych adeptów czarnej, niebezpiecznej magii,  którzy są mistrzami w ignorowaniu uczuć. Ich najwyższym celem była siła, to do niej dążyli. Takie wartości jak miłość czy przyjaźń były drugoplanowe w stosunku do takich rzeczy jak lojalność czy rozwój.
Miała przekazać wiadomość i nie miała zamiaru się z tym ociągać. W końcu to miasto musi zobaczyć, jak wygląda prawdziwa magia.
W jednej chwili część pobliskiego lasu zapłonęła żywym ogniem, który nie naruszy drzew, ale jednak nie zgasi nic płomieni do świtu. Gdyby ktoś w tej chwili spojrzał na miasto z lotu ptaka, tańczące po liściach języki ułożyłyby mu się w jedno słowo. Veri. Krew.
— W końcu staruszkowie kazali dać pokaz — mruknęła z niekrytą satysfakcją, a na jej ustach wykwitł zadowolony z siebie uśmieszek, kiedy w domach zaczęli budzić się zdziwieni nagłym światłem ludzie. Nikt w końcu nie zabronił jej się trochę pobawić.

Świat jeszcze pokłoni się moim dzieciom i to wasze serce będzie płonąć.



Podanie niżej słowa nie są pełnymi zaklęciami, a jedynie słowami, z którymi organizm Veri kojarzy konkretne magiczne działania. Czarownice i czarownicy spoza estońskiego klanu mogliby wypowiedzieć te same słowa i identycznie machnąć ręką, a nie osiągnęliby takiego samego efektu.
*unistus — estońskie "sen"
**võtmeauk — estońska "dziurka od klucza"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz